Czwartkowy wieczór rozpoczął się od sporego falstartu. Według oficjalnych informacji wpuszczanie fanów do środka klubu miało rozpocząć się o godzinie 18. Życie jednak szybko zweryfikowało te plany i miłośnicy ciężkich brzmień do Wspaku mogli wejść dopiero po 19. Na szczęście ten początkowy, poważny zgrzyt szybko wynagrodziły bardzo dobre występy.
Pierwsi na scenę, tuż przed godziną 20, wkroczyli panowie z krakowskiego Thy Disease. Na ich występ czekałem z dużą niecierpliwością. Swojego czasu miałem częsty kontakt z ich twórczością, jednak nasze drogi koncertowe do tej pory się rozchodziły. Czwartkowy koncert umocnił mnie w przekonaniu, że ekipa z grodu Kraka to solidna firma. Moc i energia biły ze sceny od pierwszego do ostatniego kawałka. Po pierwszych paru utworach grupie udało się nawet rozruszać nieliczną i początkowo dość sztywną publiczność, która zjawiła się we Wspaku. Jedyne zastrzeżenia mogę mieć do nagłośnienia. O ile instrumenty było słychać bardzo dobrze, o tyle wokal często gubił się pośród dźwięków gitar i perkusji.
Zobacz fotogalerię z koncertów Thy Disease, The Sixpounder i Decapitated!
Po półgodzinnym występie Thy Disease sceną zawładnęli panowie z The Sixpounder. Po drobnych problemach technicznych związanych ze strojeniem z głośników poleciało w końcu intro serialu „Drużyna A”, a po nim swoje show rozpoczęli wrocławscy muzycy. Ostatni raz miałem przyjemność być na ich koncercie w 2011 roku, kiedy to supportowali Acid Drinkers w kieleckim Woorze. Muszę przyznać, że od tego czasu grupa zrobiła naprawdę duże postępy. Począwszy od kontaktu z publiką, poprzez umiejętności techniczne muzyków, aż po oprawę sceniczną (zimne ognie wniosły sporo ożywienia) jest to już w pełni profesjonalna formacja, która może narobić jeszcze sporo zamieszania na krajowej scenie metalowej.
The Sixpounder nie mieli również większych problemów z rozkręceniem publiczności. Nie zabrakło wspólnego moshowania, pogowania i ścian śmierci. Choć ze względu na frekwencję nie były one może zbyt widowiskowe. Należy także wspomnieć, że wrocławska kapela, jako jedyna tego wieczoru bisowała.
Po The Sixpounder na scenie pojawić się miała się Materia, jednak grupa pomimo ogromnych chęci z przyczyn technicznych nie mogła dotrzeć do Kielc.
O 21:30 przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. Decapitated, bo o nich oczywiście mowa, pokazali, że są już kapelą klasy ogólnoświatowej. Sama oprawa sceniczna robiła mocne wrażenie, choć była niezwykle skromna. Ogromny banner z logotypem kapeli powieszony za sceną oraz dynamiczne oświetlenie to jedyne, na co pozwolili sobie muzycy. Jak widać, żeby osiągnąć odpowiedni klimat podczas występu nie trzeba wcale wdawać się w tworzenie nie wiadomo jak wyszukanej scenografii.
Innym zabójczym elementem wczorajszego wieczoru było nagłośnienie. Dawno nie słyszałem na żywo kapeli, która brzmiałaby tak ostro i potężnie, choć przyznam szczerze, że ta ściana dźwięku solidnie mnie zmęczyła i ostatnie 30 minut koncertu oglądałem z jednej z ławek. Część publiki nie miała jednak podobnych problemów i dzika zabawa pod sceną trwała aż do momentu zakończenia koncertu tuż przed godziną 23.
Co do końca występu to zaskoczył mnie brak bisów. Wraz z zejściem ze sceny Decapitated 2/3 sali po prostu wyszło do szatni po kurtki. Nie pomogły głośne nawoływania pozostałej części fanów, światła zostały zapalone, a na scenie zamiast muzyków pojawili się techniczni, którzy rozpoczęli składanie sprzętu.
Podsumowując: to był naprawdę intensywny wieczór. Stężenie ekstremalnego metalu na metr kwadratowy osiągnęło we Wspaku swoiste apogeum. Fani obecni na miejscu pomimo braku Materii nie powinni czuć się rozczarowani w przeciwieństwie do tych, którzy (jak to pięknie ujął wokalista Thy Disease) zdecydowali się zostać w domu i obejrzeć „Jaka to melodia”. Szkoda jedynie, że po raz kolejny tych drugich było zdecydowanie więcej.