Paweł Jańczyk: To nie Pingwiny z Madagaskaru!

Uwielbiam koncerty, uwielbiam płyty koncertowe, uwielbiam koncerty na DVD, uwielbiam koncerty w MTV Live i coraz dostępniejsze w dobrej jakości koncerty na telewizyjnym Youtubie. Dobry koncert to przede wszystkim atmosfera, ta wytworzona przez muzyków, ale przede wszystkim ta wytworzona przez widownię. Przynajmniej ja to tak odbieram.

Muzyka muzyką, ale to co dzieje się na całym stadionie/hali/lotnisku jest równie ważne. Widziałem na żywo kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt koncertów, tych największych również. Parę razy U2, Depeche Mode, kilku innych wielkich także, ale przede wszystkim pięć(?) razy Metallicę na żywo! Czyli wszystkie koncerty począwszy od „Gwardii” w 1999 roku. Co zapamiętałem z tych gigów, przede wszystkim atmosferę właśnie. Na Gwardii czekaliśmy pół nocy pod stadionem, w Chorzowie masakryczne echo odbijające się chyba od nieba przy każdym „MASTER” (do teraz mam ciary, jak o tym pomyślę), natomiast w Warszawie ogrom ludzi i coraz bardziej widoczne „nowe pokolenia”. Dawno temu było też mi dane spotkać się na żywo z zespołem, a nawet przeprowadzić wywiad z Larsem:)

Mając to wszystko w pamięci, w towarzystwie znajomych (to z nimi kilkanaście lat temu rozpoczęła się moja muzyczna przygoda z turystyką koncertową:D), wyruszyliśmy do kieleckiego kina Helios na spotkanie z… No właśnie z kim? Z muzykami? Aktorami? Na pewno z naszymi muzycznymi idolami.

Bartek Osman: „Twisting, turning, through the never!” – czytaj recenzję

Jakie miałem oczekiwania przed pójściem do kina? Szczerze powiem, że ogromne. Może trochę nawet zbyt wygórowane. Od razu zaznaczę, że nie przeczytałem wcześniej ŻADNEJ, absolutnie żadnej recenzji, aby się niczym nie sugerować. Oczekiwania wygórowane tłumaczę tym, co widziałem kilka lat temu podczas U2 3D w Imaxie. Pamiętam, że rozwalił mnie tamten koncert totalnie, nagłośnienie urywało głowę, oddanie atmosfery panującej na widowni i jej sposób nagłośnienia oraz efekty 3D zniszczyły mnie do tego stopnia, że wychodząc z kina chciałem od razu wejść jeszcze raz.

Nie można było – szkoda.

Tego oczekiwałem od THROUGH THE NEVER. Co dostałem? Właśnie nie wiem. Ni to koncert, ni film, ale pomijając już „co autor miał na myśli”, zawiedziony jestem przede wszystkim techniczną stroną tego widowiska. Efekty dźwiękowe – ŻADNE!, głośność – ŻADNA (w trakcie filmu po naszej interwencji u obsługi kina zostało to trochę poprawione, jednak końcówka znowu „po cichu”), efekty wizualne – poprawne, ale cycków nie urwało.

Porównując efekty do U2 3D można powiedzieć śmiało, że TTN nie było w 3D. Przy koncercie kinowym Bono i spółki miało się wrażenie bycia tam, przybicia „piątki”, ludzie siedzący w kinie spontanicznie wyciągali ręce w kierunku ekranu. W TTN tego nie ma. Nooo może w Imaxie – tam nie widziałem, także tego nie mogę ocenić. Jednak zdecydowana większość ludzi widziała to w zwykłych multipleksach.

Jak tylko dowiedziałem się, że to wszystko ma być kręcone w Kanadzie, od razu zacząłem się zastanawiać, dlaczego tam? Nie mam nic do tego kraju absolutnie, ale będąc „trochę chory na tym punkcie” widziałem dziesiątki koncertów Mety i szczerze jakoś nie przypominam sobie niczego wyjątkowego z tego kraju. U Latynosów (Meksyk, Brazylia) zawsze mega odlot, w Europie także – ale Kanada? No i to się potwierdziło. Według mnie publika była najsłabszą częścią tego koncertu.

Impreza w hali, zamknięty obiekt – na kawałkach takich jak Master, tam powinno być takie pierdolnięcie za przeproszeniem, że widzom w kinie powinny spadać buty. Do tego mam największe zastrzeżenia. Nie słyszałem widowni! Jakieś tam pomruki oczywiście, ale nie było tego, co jest zawsze, ani na Master, ani na typowo „pod publiczkę” Memory Remains. Może to też nie do końca wina widowni, a bardziej braku odpowiedniego jej nagłośnienia i przekazania tego widzom. Może i tak.

Po takim koncercie w kinie oczekuje, że widownia, jej krzyki i śpiewy spowodują, że będę się czuł albo jak wśród nich, albo jak na scenie – w centrum. Jedyny moment, w którym przestrzenny dźwięk był słyszalny, to jakiś helikopter – chyba przy One. Publiczność w ogóle nie sprawiała wrażenia żywej i reagującej. Jak się czułem? Obok, jak przed telewizorem z włączonym TVP z jakąś bzdurną relacją z „mazurskiej nocy przebojów…”. Totalnie nie czułem tego klimatu. NIC A NIC.

Całość zaczęła się nieźle, obrazki zza sceny, tu chciało się więcej. Chciałbym zobaczyć jak to wygląda „od tyłu”. Robert ćwiczący w osobnej „sali” z głośników – to robiło wrażenie i tego się chciało więcej! Nie dostaliśmy jednak więcej. Później koncert przerywany surrealistycznymi obrazkami, fabułą… Nie oceniam, ale według mnie to totalnie niepotrzebne. Chcieliśmy METALLIKI. Dostaliśmy.

Świetna scena – efekty z „lotu” nad Larsem MEGA. Scenografia i „akcje” z rozwalającą się „panią” z AJFA, niedziałającym mikrofonem, czy walącym się światłem – dobre, ale czasami trochę sztuczne. Brakło pomysłu chyba na to, aby po tej wielkiej rozpierduszce z walącą się sceną, zagrać następny kawałek bez prądu. To by dodało prawdy całości. Jedyny moment – oprócz napisów, w którym pojawiły się ciary – to początek One, tuż po wypadku ciężarówki głównego bohatera. Całość (film) i muzyka super zagrała razem, odbiór był mocny i chyba taki, jaki miał być, do głębszego przemyślenia.

james111

Wstawki z krwią na scenie nawiązujące do Kill’em All, krzesłem elektrycznym Ride tL, krzyżami z MoP, trumnami z DM świetne! Szczególnie krzyże i fragment Jamesa z plecami przy jednym z nich. Początek wspomnianego wcześniej One, ze strzelającą całą sceną, to są rzeczy, które robiły wrażenie. Jednak nie tego oczekiwałem. Wszystko, o czym piszę w ostatnim akapicie, jakby było dobrze nagłośnione i z większą dbałością o unikalne szczegóły, byłoby miażdżące. W stanie obecnym było czymś normalnym… Czymś, czego doświadcza się na koncertach.

Chłopcy z Metalliki to szczwane lisy! Najlepsze jednak zostawili na koniec. Wykonanie Oriona przy pustych trybunach, na siedząco (choć Robert chyba nie do końca mógł usiedzieć) było ZAJEBISTE! Tu właśnie można było odczuć atmosferę i wyjątkowość tej muzy, a tego utworu szczególnie. Chyba nie ma nikogo, kto w tym momencie nie marzyłby by o tym, aby być na jednym z tych miejsc siedzących na hali, albo przynajmniej skryć się gdzieś w kącie i pochłaniać każdą nutę tego utworu. To były jednak już napisy końcowe. Spotkanie z Metallicą w kinie dobiegło końca.

Jeden ze znajomych, który był ze mną (nie jest wielkim fanem Mety) powiedział, że to chyba nie jest film dla wielkich fanów – takich jak my:) Bo oni oczekują zawsze czegoś więcej. Ktoś, kto widział ich na żywo kilka razy zawsze ma większe oczekiwania od kogoś znającego Metallikę tylko z Nothing  else matters.

I tu chyba się muszę z Jackiem zgodzić.

Podsumowując… Metallica, jak Metallica. Sama w sobie zawsze się obroni. Szkoda tylko, że nie zostało wykorzystane w 100% to, co daje nowoczesna technika. Szkoda, że obsługa kin nie do końca sprostała wydarzeniu – kina chyba nadal nie rozumieją, że może być różnica w poziomie głośności koncert/filmu z Metallicą w roli głównej, a Pingwinami z Madagaskaru.

Szkoda…

W ramach rozładowania stresu po przeczytaniu tego co powyżej proponuję jeden z najlepszych koncertów Mety dostępnych na YT w dobrej jakości: Have fun!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *