Jakby się tak zastanowić, to festiwal odbył się z dobry miesiąc temu. Nic nie szkodzi – dzięki temu można nieco z dystansem spojrzeć na to, co się wtedy działo.
Festiwal trwał dwa weekendowe dni, ale zdecydowałem się na Stadion wybrać tylko w niedzielę. Ominęła mnie zatem Beyonce, ale jak słyszałem od innych – dała show, stanęła na wysokości zadania i na aplauz całkowicie zasłużyła. Po części nawet trochę żałuję, że na jej występie mnie zabrakło, pewnie nie czułbym się zawiedziony.
To jednak co najciekawsze – i co zdecydowanie bardziej muzycznie pasuje do tematyki RoCKonlajnu – działo się dzień później.
Mógłbym zacząć chronologicznie, ale… Nie. Tym razem wystartuję od środka.
Bo właśnie jako drugi (a raczej trzeci, bo oprócz gości zagranicznych, na początek wystąpiło jeszcze Lipali – nie widziałem nawet sekundy, słyszałem za to dwie minuty, spoza stadionu) na scenie pojawił się The Offspring.
Pierwsze wrażenie? Fatalne! Dexter Holland stary dziad, z wielkim brzuchem, do tego wyskoczył w stroju beznadziejnym – koszuli, która faktycznie bardziej pasowałaby do starej otoczki stadionowej, tej z czasów XX-lecia.
Zatem olewka? Na szczęście nic z tych rzeczy. Cały obraz uległ natychmiastowej przemianie, gdy tylko DH dorwał się do mikrofonu, a w głośnikach poleciały dźwięki dobrze znanych hitów.
Nie jestem przesadnym znawcą muzyki – w tym sensie, że generalnie nie rozróżniam, gdy nawala basista, a perkusista balansuje na krawędzi między zajebistością a wirtuozerią. Zawsze oceniam efekt finalny, spójny, całościowy – coś albo mi się podoba, albo nie.
Tu się podobało. Odwalili kawał dobrej roboty, rozruszali tłum, zachęcili do wspólnego śpiewu. Zagrali wszystkie najbardziej swoje znane kawałki. Byli świetni.
Przy tym – i tu płynnie przechodzimy do wykonawcy pierwszego – praktycznie nie nawiązywali interakcji z tłumem. Dialogu nie było w istocie żadnego, monologi ograniczone do minimum. The Offspring broniłli się muzyką – to była ich siła, ich przemowa, ich treść.
Zgoła odmiennie zaprezentowali się raperzy z Cypress Hillu. Yo! Fuck, you motherfucker, fuck! Kiss my ass, yo, yo… Trochę słabo, nawet bardzo. Marny poziom, w sumie mocno irytowali mnie w przerwach od grania. Gdyby zblatowali, byłoby znacznie lepiej.
Na szczęście muzycznie poziom utrzymali. Grali fajnie, energicznie, lekkie widowisko zrobili. Mają minusa za brak „What’s your name, what’s your number…”, bo coś mi się zdaje, że 50 tys. osób na to czekało. Do dziś zastanawiam się, co im szkodziło zagrać ten utwór i nadal nie wiem. Na pewno to poprawiłoby ich notowania, ale… Katastrofy nie było.
A na koniec wyskoczył On… Fatboy Slim… I – muszę przyznać – rozwalił system.
Gość za parę dni skończy 50 lat, ale na scenie wymiatał. Mimo że możliwości ruchowe ma mocno ograniczone, żył muzyką przez cały koncert. Zrobił mega dyskotekę, największą jaką widziałem w życiu. Grał i grał… Funk soul brother! A ludzie bansowali… Right now! Był kozak – co do tego, nie mam najmniejszych wątpliwości.
Problem był tylko taki, że mi ta muzyka zupełnie nie podpasowała. Doceniam za umiejętności – ogromne! – oraz za to, że tak potrafił oddziaływać na tłum i tylko mogę żałować, że ja nie potrafiłem się w to wczuć.
Do tego – jeszcze jeden fakt godny zauważenia i podkreślenia – przygotował niezwykłą oprawę na scenie. Błysk świateł, kolorów, do tego animacje na telebimach. Musiało to zrobić wrażenie na każdym, kto pojawił się na Narodowym.
I jeszcze słówko a propos organizacji – moim zdaniem: bajka! W szoku byłem wielkim, gdy nazajutrz zajrzałem na fejsbuka festiwalowego, a tam – gromy, hejty, wszechobecna krytyka.
W sumie mogłem zgodzić się tylko z jedną uwagą – gdy ktoś wykupił bilety na miejsce naprzeciw sceny, na trybuny, miał prawo pluć sobie w brodę. Nagłośnienie było tam rzeczywiście słabe, a wejściówki do najtańszych nie należały.
Ja kupiłem na płytę i to była najlepsza decyzja. Raz, że mogłem poczuć się jak gwiazda Euro 2012 na murawie:), a dwa, że w czasie przerw można było spokojnie czmychnąć w górę, by usiąść na trybunach. Przy czym ci z trybun nie mogli wejść na płytę pod scenę. A często mieli dużo droższe bilety!
Jeszcze jeden minus – cholernie drogie piwo, dwanaście złotych za 0,5 l. sikacza. No ale trudno – nie po piwo tam pojechałem, tylko po kawał dobrego grania. I na tym się nie zawiodłem. Warszawo, dzięki za gościnę.
Tomasz Porębski.