Płyta Ankh, zatytułowana „Tu jest i tam jest” składa się z dwunastu utworów, które zespół nagrał w latach 2004-2017. Materiał ujrzy światło dzienne w bieżącym roku. Na razie fani mogą cieszyć się EP-ką, zawierającą jedną trzecią całości. Na wstępie powiem, że nie jest to muzyka relaksacyjna, do puszczenia w gabinecie psychoterapeutycznym, ani do mycia okien, ani do odtwarzania przy piwku i dymku. To jest materiał do posłuchania, który pozostawia słuchacza nie zrelaksowanym, a przepełnionym niepokojem. Uwrażliwionym na dźwięki, jak po nocnej sesji grania w sieci ze słuchawkami na uszach, kiedy zmysły potrafią wyłowić z otoczenia nawet niedosłyszalne skrzypienie naoliwionych drzwi.
Muzyka Ainurów
Na EP-kę składa się cztery kompozycje: „Nie odchodź”, „Erotyk”, „Matematyczny blues” i „Nie okłamuj”. To utwory, które znane są z koncertów. Ich studyjny zapis otwiera jednak całkiem inne przestrzenie. Słyszalnych dźwięków i skomplikowanych połączeń jest tu po prostu więcej. Można posłuchać każdy z tych kawałków raz, by uchwycić klimat. A potem drugi, by odkryć to, co brzmi w jego drugiej warstwie, a potem w kolejnej i kolejnej. Ta zabawa z dźwiękami po prostu się nie nudzi. Można się w nich zanurzyć i cieszyć każdym z osobna.
Bez wątpienia mamy dziś w Kielcach jeden z najlepszych na świecie zespołów z pogranicza rocka progresywnego i ciężkiego grania. Muzycy stanęli w pewnym momencie mocno na tych dwóch podstawach, dzięki czemu dają całkiem nową, niespotykaną nigdzie indziej jakość. Udało im się w swoim długim istnieniu (od 1991 roku) doprowadzić do mistrzostwa subtelność twardych połączeń fraz i dźwięków. Zapanowali nad melodyką do tego stopnia, że wydaje się, iż zdołaliby okiełznać i chaos, który zanika w punktowych połączeniach. Jak w śpiewie Ainurów z „Silmarillion” J.R.R. Tolkiena, gdy okazywało się, że każde, pozornie oderwane od całości brzmienie, było z góry zaplanowane i twórca nigdy nie stracił nad nim panowania.
Zapowiada się materiał, który może znów wprowadzić Ankh na światowe salony. Trafi jednak do odbiorców, którzy lubią takie muzyczne podróże, kąpiele w dźwiękach, harmoniach i frazach. Miłośnicy prostego łojenia rodem z garażu mogą mieć z pokochaniem tej płyty trudniej.
Za długi cień czarnej płyty
Pierwsza płyta Ankh była niebywałym sukcesem. Wyobraźcie sobie materiał, który rozchodzi się bez teledysku, w dobie przedinternetowej w nakładzie nie mniejszym niż siedemdziesiąt tysięcy egzemplarzy. Wraz z tą płytą i Vivaldi trafił pod strzechy. Wychodząc na osiedle, wiadomo było, że usłyszy się z któregoś z okien „Krainę umarłych”. A jeśli dźwięki nie dobiegały z bloków, to brzmiały spod krzywych dachów Ład 1500 i Polonezów. Jeśli uznać, że miarą sukcesu w sieci jest to, jak ktoś Ci coś ukradnie, to odnotujmy, że tylko „czarna płyta” została nielegalnie zdigitalizowana w dobrej jakości. Wśród pytań o nową płytę, jakie dostałem po ukazaniu się EP-ki, wiele brzmiało: „czy przypomina czarną płytę”? Tu miejsce na ciekawostkę. W 2012 roku zapytałem Jerzego Owsiaka, dlaczego przestał zapraszać Ankh na Przystanek Woodstock? W końcu kapela dostała jego osobistego Złotego Bączka w „podziękowaniu za ich muzykę”. Odpowiedział, że tęskni do Ankh z pierwszych płyt, a obecny format mu nie pasuje.
OK. – można i tak. Po sukcesie materiału przed kapelą zawsze stoją dwie drogi: tłuc do bólu to samo, co się już raz sprzedało, albo rozwijać się dalej i zabrać ze sobą w podróż tylu słuchaczy, ilu się uda. Ankh poszedł tą drugą trasą.
Można znaleźć opinię, że błędem było związanie się z małą wytwórnią na samym początku. Sami muzycy tłumaczą, że postawili na lepszą ofertę finansową, ale powiedzmy sobie szczerze: jakie wydawnictwo mogli wybrać zbuntowani artyści, wywodzący się z formacji WKG i Pere Lachaise? Tylko taką!
Czy „Tu jest i tam jest” wyrwie Ankh z cienia „czarnej płyty”? Tego nie wiem. Myślę, że ma szansę, ponieważ od ostatniego polskiego wydawnictwa minęło czternaście lat. Płyta trafi więc nie tylko do tych, którzy słuchali zespołu w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, ale i do tych, którzy się wtedy rodzili. „Tu jest i tam jest” będzie więc dla nich pierwszą płytą Ankh. Dotrze też do wszystkich, którzy przez ostatnie lata zmienili swój gust muzyczny, szukając w dźwiękach czegoś.
Konsekwentnie po polsku
Wyobrażacie sobie kapelę, która, śpiewając po polaku, wydaje płyty w Brazylii i Meksyku, koncertuje w obu Amerykach i na zachodzie Europy? To kielecki Ankh. Za tę postawę otrzymali nagrodę Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego: „Zasłużony Dla Kultury Polskiej”. Co poszło za tą nagrodą? Nic. Szkoda, że Polska nie próbuje wykorzystać laureatów tego wyróżnienia do szerszych działań promocyjnych.
Kolejna ciekawostka – ostatnia płyta Ankh ukazała się w 2007 roku w Brazylii i we Francji. Materiał wydała brazylijska wytwórnia Rock Symphony. Na płycie zatytułowanej „Cachaca”, znalazły się nagrania koncertowe z festiwalu ArtRock Festival, który odbył się w Rio de Janeiro. Materiał nie doczekał się dotąd polskiej edycji.
Komercjalizacja
Ankh i to bez względu na skład, nigdy w tym nie był dobry. Dlaczego? Paul Arden napisał „bądź autentyczny – oryginalność nie istnieje”. Ankh w komercjalizacji nie jest autentyczny. Twórcy idą swoimi muzycznymi ścieżkami, odkrywają sami przed sobą i przed słuchaczami, którzy chcą im w tych wędrówkach towarzyszyć, wciąż nowe krainy pełne brzmień. Jak w refrenach „Pieśni o wędrówce”: „włóczęgo idź, za swoją wiarą, wprost w błękit nieba”. To zaproszenie jest zawsze w przypadku Ankh aktualne, ale to Twój wybór, czy z nimi idziesz, czy nie i nie licz, że będą specjalnie schlebiać Twoim gustom. To jest ich droga. Wstęp do drużyny wolny, ale jak po Camino każdy i tak idzie sam i po swojemu rozumie i interpretuje odkrywany, muzyczny świat.
Ankh miewał jednak szalone pomysły, które wyprzedzały epokę. Malowane twarze muzyków, znane m.in. z koncertu w Berlinie. Próba wydania płyty w wersji żeńskiej i męskiej. Chodziło w tym wypadku o zapachowe paski. Niestety, żaden z producentów kosmetyków nie zdecydował się na udział w tym projekcie. Pomysł potem wykorzystały… Wilki. Straconą szansą dla Kielc jest bez wątpienia koncert z Filharmonią Świętokrzyska. Rzecz dziś popularna, wówczas nie była tak częsta. Gotowi byli rockmani, filharmonicy, dyrygent i nagle „ktoś się wystraszył i powiedział: stop”. Rozmawiałem o tym w ubiegłym roku z przedstawicielami środowiska muzyków klasycznych. O zatrzymaniu tego projektu mówili z żalem. Najbardziej utkwiły mi te słowa: „Kielce miały szansę zaistnieć na awangardowej scenie między Londynem i Amsterdamem”. Wydaje mi się, że to nie jest złe sąsiedztwo.
Ankh zmieniał się przez te lata. Nie składa się już z młokosów, którzy chcieli wygrać Jarocin. To doświadczeni muzycy pełni pasji, ciągłej woli zabawy dźwiękami i chodzący swoimi drogami. Jeśli chcecie niepokornych artystów, to macie ich u siebie – to Ankh.
EP-kę nagrał Ankh w składzie:
Dominik Bieńczycki – skrzypce,
Piotr Krzemiński – gitara i śpiew,
Michał Pastuszka – gitara,
Jasiek Prościński – perkusja,
Krzysztof Szmidt – bas, syntezatory.
Gościnnie wystąpili:
Michał Jelonek – skrzypce,
Adam Rain – instrumenty perkusyjne,
Ernest Gaweł – „różne takie tam”.
„Tu jest i tam jest” nagrano w latach 2004-2007 w studiach B-Ton i Wąchock. Za realizację odpowiadał Michał Pastuszka, a mastering Marcin Pawłot. Okładkę zaprojektował Michał Obiedziński.
Zdjęcie: Szymon Brzeziński